4 czerwca 2011

SMHDCiO - czyli o "Kieracie"

Wpis ten dotyczy tegorocznej VIII edycji Pieszego Ekstremalnego Maratonu na Orientację - Kierat. Jeśli jesteś zaznajomiony z tą formą spędzania wolnego czasu, możesz z czystym sumieniem pominąć wstęp i przejść do właściwej relacji z zawodów.




Beskid wyspowy, fotografia z trasy.



Wstęp.

Maraton Kierat jest jedną z imprez należących do Pucharu Polski w Pieszych Maratonach na Orientację rozgrywanych w różnych "ciekawych" miejscach w Polsce (w tym roku jest jedną z piętnastu imprez zakwalifikowanych do Mistrzostw Polski na dystansie 100 km, na podobnych zasadach można wziąć udział w mistrzostwach na dystansie 50km). Zasady są proste: przy pomocy kompasu i mapy trzeba zameldować się w określonych punktach. Jak tam się znajdziesz - to jest twoja przygoda. Pewnym możesz być tylko tego, że pokonasz co najmniej 100 km (trasa optymalna, gwarantowana przez organizatorów imprezy) oraz 3500 m przewyższeń (również w optymistycznej wersji, nie czytać "optymalnej"). Oczywiście zaczynając przygodę z tymi zawodami większości osób nie interesuje skomplikowany wzór ujęty w regulaminie mistrzostw używany do obliczania miejsca w klasyfikacji generalnej, liczy się raczej sprawdzenie swoich możliwości, walka ze słabościami, oraz dobra zabawa (mniej więcej w tej kolejności).

Tutaj mała dygresja...

PMnO - Pieszy Maraton na Orientację, nie jest określeniem w pełni oddającym ideę zawodów tej rangi (do której należy między innymi "Kierat"). Można wręcz stwierdzić, że jest to określenie wprowadzające w błąd. Bo jak można nazwać zawody, w których walcząc o wysokie miejsce na mecie, to trzeba do niej DOBIEC. Druga litera naszego akronimu czyli M jak maraton. Otóż jak się okazuje przejście tego dystansu nie doprowadzi nas nawet do pierwszego ogniska przy którym można by się ogrzać (czytaj: wysuszyć). I jeszcze nasz ostatni człon: "na Orientację". Otóż, bardzo często, w tych zawodach, nie ona jest decydująca. Równie ważny jest "hart ducha" (o tym później) jak i ciała. Podsumowując mogę stwierdzić, że nazwa prawdziwie oddająca sens tych zawodów powinna brzmieć mniej więcej jak: Superamaratoński Marszobieg na Hart Ducha, Ciała i Orientację. Organizatorzy świadomi tej rozbieżności zwykle dodają do nazwy zawodów przymiotnik "ekstremalny"...

Przygotowania.

Początkowe ambitne plany analizowania pasma Gorców i Beskidu Wyspowego pod kątem umiejscowienia punktów kontrolnych, jak i analiza map z poprzednich edycji spaliły na panewce. Niespodziewane nadejście ustalonego terminu zawodów jak zwykle mnie zaskoczyło. Pozostało tylko szybko się spakować i złapać busa do Limanowej. Zawsze wtedy przychodzą mi do głowy pytania typu: Czy jestem wystarczająco przygotowany? Czy treningi były wystarczająco intensywne? Tutaj akurat odpowiedź jest zawsze taka sama. Czy niczego nie zapomniałem? Szybko analizuję w myślach: buty - są, camelback - jest, srajtaśma - jest, nić dentystyczna - jest. Wszystko jest. Ostatnie zakupy: kabanosy (czytaj białko, tłuszcz), suszone daktyle (czytaj węglowodany), oliwki (czytaj sól), woda (czytaj woda), piwko (nagroda indywidualna). Buziak na szczęście i w drogę.


Odprawa przed startem.

W busie spotykam parę z Krakowa i jak się okazało zmierzają w tym samym kierunku. Dla nich to pierwsza impreza tego typu. Solidnie przygotowani, mają za sobą forsowne marsze w górach. Jaromir przebiegł ostatnio maraton. Tuż przed Limanową oberwanie chmury, szybka burza, ktoś żartuje że wszystko jest sterowane z bazy maratonu, gdzie z pokoju kontrolnego słychać tylko polecenia typu: "... dobrze, a teraz błysk! błysk! błysk!". Niedługo po tym opady ustają. Świeże powietrze coraz mocniej uderza do głowy. Logowanie w bazie, logowanie w szkole, pakowanie plecaka, kolejny dylemat: wziąć dwie pary butów czy jedną? Argument, że ważą przecież mniej niż litr zapakowanej wcześniej Coca-Coli mnie przekonuje. Jak się później okaże była to jedna z najważniejszych decyzji. Izotonik do camelback'a, druga saszetka w zapasie, trochę magnezu, wapana, do tego jedzenie, dużo jedzenia. Tutaj nie oszczędzam, po doświadczeniu z Wielkopolską Szybką Setką, gdzie go zabrakło, wierzę że ten dodatkowy ciężar się zwróci (dosłownie). PPPP (Pierwsza Próba Podniesienia Plecaka): za ciężki. W środku: 3kg płynów, nieco ponad 1kg jedzenia, buty, koszulka termoaktywna na chłodną noc, i niezliczone pary skarpetek na zmianę. Prawda jest jednak okrutna: nie ma z czego zrezygnować. Trudno, czas nagli, plecak na plecy i w drogę. Najpierw na odprawę a później na limanowski rynek gdzie znajduje się start. Pif-paf i ruszamy...

W trasie.

Przed wszystkimi (wystartowało 578 osób) trzynaście punktów kontrolnych, które trzeba zdobywać (tak to chyba jest właściwe określenie) w odpowiedniej kolejności. Z tego też względu na początku biegu, a co najmniej do punktu 3 (27 km) panuje tłok. Wszyscy wyglądają świeżo i bezboleśnie pokonują pierwsze spore wzniesienie - Miejską Górę. Co jakiś czas ktoś wyprzedza pozostałych biegnąc. Nie nazwałbym tego głupotą, raczej świadczy to o wielkich ambicjach zawodników biorących udział w tym stukilometrowym marszu. Wszyscy dookoła wzięli sobie do serca słowa powiedziane wcześniej na odprawie i postanowili noc przeznaczyć na "wyrabianie kilometrów" (siły pozwalają jeszcze biegać jak i zbiegać z górek). Pod górkę do pierwszego punktu kontrolnego i znowu ostro w dół. Tłok usypia czujność i bez patrzenia na kompas zbiegam ze wzniesienia za dwójką innych biegaczy. Ta nieroztropność kosztuje mnie kilometr. Nie przejmuję się tym wierząc, że ta nauczka tuż za startem zwróci się później. Po drodze mijamy Laskową, na południowy wschód od której znajduje się miejscowość o cynicznie brzmiącej nazwie: Spoczynek. Następne podejście biegnie trasą wyciągu na Kamionnę, od tego miejsca jest już blisko pod szczyt Pasierbieckiej Góry gdzie znajduje się drugi punkt kontrolny (17km). Zanim dobiegniemy do 3PK (27km) zapadnie już zmrok, szczęśliwie jednak poruszamy się po asfalcie więc "orientacja" jest łatwa. Przez chwilę podążam za mocno napierającą parą zawodników. Jak się później okaże, ponownie spotkamy się na Łopieniu. Diabelski Kamień czyli 3PK jest dosłownie ... "diabelski". Stojąc na brzegu prowadzącego do niego głębokiego obniżenia, widzę na dnie cała masę błądzących świateł - są to czołówki poszukiwaczy owego "czarciego" kamienia. Stamtąd ruszam do czwartego punktu (35km) by uzupełnić kończące się zapasy wody i ... zmienić buty.


Jedno z kilku zdjęć, które zdążyłem zrobić w trasie.

Na 4PK patrzę na zegarek; jest tuż po 23:00. Jestem bardzo zadowolony z czasu, lecz do kolejnego etapu trzeba podejść nieco bardziej rozsądnie, by nie wypalić się za wcześnie, to przecież dopiero początek przygody. Decyzja: wsypać do camela drugą (ostatnią) saszetkę izotoniku czy oszczędzić ją do 10PK (punkt z wodą na 74km) na sam koniec trasy. Oszczędzamy. Mokre Asicsy chowamy do plecaka zakładamy suche. Przede mną 10 km do punktu piątego, głównie po asfalcie. Uważam na to, żeby nie dostać odparzeń, które podobnie jak poważna kontuzja powodują, że wypadasz z gry. W drodze mijam młodych zdezorientowanych Wilczyskowian (jak widać nie tylko kieratowcy nie śpią tej nocy). Krótka rozmowa, zostaję nawet poczęstowany słodzonym napojem. Po monotonnym marszu asfaltem i nasypem kolejowym 5PK (45km) w końcu osiągnięty został. Następny odcinek prowadzi prosto do półmetka, niestety również prosto pod górę. Mój szósty zmysł, przywołując wizję błotnej przeprawy wzdłuż zielonego szlaku, podpowiada mi już teraz ubrać mokre buty. Jednak zanim dotrzemy na podszczytową Polanę Myconiówkę przyjdzie nam zmierzyć się z nieaktualnością otrzymanej mapy. Piszę dotrzemy, ponieważ podczas podejścia dołączyłem się do dwóch kolegów energicznie zmierzających pod szczyt. Zbaczając podczas podejścia lekko na zachód od szlaku - gubimy go. Podążanie na wschód wydaje się być tylko bezsensowną przeprawą przez gęstwinę. W trakcie przeprawy przez dłuższy moment z zaskoczeniem bacznie przyglądamy się oznaczeniu czerwonego szlaku rowerowego na jednej ze ścieżek. Jego istnienie wcale nie poprawia naszej sytuacji, a wręcz dodatkowo ją jeszcze komplikuje. Szlak ten bowiem (według mapy) znajduje się na wschód od naszego punktu kontrolnego, to oznacza, że już dawno minęliśmy się z poszukiwanym przez nas zielonym szlakiem. Zdziwieni naszym nieoczekiwanym położeniem idziemy z powrotem  na zachód. Licząc, że dojdziemy do celu - sukcesywnie się od niego oddalamy. Czerwony szlak, który nas prowadzi nie jest zaznaczony na mapie i w rzeczywistości znajduje się na zachód od naszej polany. Szczęście chyba jednak mi sprzyja. Jeden z kompanów jak się okazuje posiada przy sobie GPS (w Kieracie można używać GPS'ów). I choć nie ma na nim zaznaczonych żadnych dróg czy szlaków posiada zapis naszej trasy w środku zielonego obszaru, którego kontur przypomina kontur lasu zaznaczonego na naszej mapie. Dokonując interpolacji jesteśmy w stanie określić dokładnie nasze położenie na mapie. Radykalna zmiana kierunku, kolejne kilometry i trafiamy prosto na ognisko w 6 punkcie kontrolnym.

Druga połowa.

Mijając półmetek szybkim krokiem zmierzam do punktu numer 7, czyli Szkoły Podstawowej w miejscowości Słopnice Kukuczki. Gdy zaczyna świtać, spotykam Łukasza i Andrzeja za którymi podążałem przez chwile na odcinku do Diabelskiego Kamienia. Od tego momentu razem maszerujemy do mety. Docieramy do szkoły i robimy krótką przerwę dając nogom odpocząć. Pijemy ciepły barszcz, zmieniam obuwie na suche i ruszamy. W drodze do 8 punktu kontrolnego, tuż przed chatką leśników, dzwoni mój budzik jak zwykle ustawiony na 07:00. Uśmiecham się - wiedząc, że zapas czasu jest duży. W chatce na 64-tym kilometrze ("jaka okrągła liczba" - mówi pewien informatyczny żart) czeka na nas obiecany żurek. Po pysznym śniadaniu nie spieszymy się, wiedząc że "Kiczora kamienna". Góra-marzenie, jak na zabawę w chowanego. Z naszej strony, na północnym stoku nie widać żadnej bezpośredniej drogi na szczyt, co więcej pod drodze mija się kilka szczytów pośrednich. Podobnie więc jak inni zawodnicy próbujemy ją obejść i zaatakować w miejscu, w którym szczyt znajduje się najbliższej szosy - czyli od zachodu. Długi (i nudny) marsz szosą jednak się opłaci. Po obowiązkowym kluczeniu, w trakcie podchodzenia pod szczyt, udaje się dotrzeć do nadajnika, a tym samym zameldować się na 70 kilometrze. Ze szczytu zejście do Szczawy. Po drodze, tuż przed punktem kontrolnym ulegamy pokusie i wstępujemy do lokalnego sklepu. Krzepiąc się zimną colą i lodami ("panda w czekoladzie" om nom nom) docieramy do 10PK, gdzie zatrzymujemy się tylko po to by uzupełnić wodę (do mojej wrzucam ostatni izotonik mając nadzieję na nowy przypływ mocy).

Chmury nie wróżą nic dobrego. Wszyscy dookoła czują, że będzie mocno padać. Pytanie brzmi: w którym miejscu trasy ta burza nas dopadnie. Powrót w niczym nie przypomina sielnanki wycieczki szkolnej. 26 kilometrów broni się mocno. Tutaj przychodzi pierwszy poważny kryzys. Gdyby nie pomoc kolegi, który nawigował naszą grupę, na pewno nie było by łatwo. Starając się nie stracić z oczu nóg kolegi przed sobą, powoli brnę w stronę 11 punktu kontrolnego pod górą Cichoń (vel Tokoń). Momentami osłabienie jest aż tak silne, że przestaję widzieć wyraźnie sylwetki osób dookoła. Szczęśliwie przy stromym podejściu pod 83 kilometr wraca koncentracja. Mijając w pełnym słońcu punkt 11 mamy za sobą piękną panoramę na Przełęcz Słopnicką. Na drugim jej brzegu widzimy naszą chmurę, z której spadają strugi deszczu. Na 89 kilometrze w 12 punkcie kontrolnym będziemy już cali przemoczeni i po przygodzie z gwałtowną burzą na szczycie. Trzymając się hasła "byle do mety" docieramy, po kilku drobnych komplikacjach, do upragnionego 13 punktu kontrolnego. Gdy tam analizujemy mapę, widzimy, że zostało 7 km do mety i 50 m przewyższeń. Naiwni jesteśmy, wierząc w te liczby, choć przynajmniej przez jakiś czas podnoszą nas one na duchu. Z bólem nóg i radością w sercu docieram do mety o 17.28 mając za sobą prawie 24 godzinny marsz.

Uzyskany czas: 23 godziny 28 minut.


Pamiątkowa fotografia.

Wnioski i rady:
- dwie pary lekkich butów to dobry pomysł,
- do tego dużo skarpetek,
- przydatne są też specjalne kremy chroniące stopy przed odparzeniami,
- camelback - używałem pierwszy raz, zdecydowanie polecam,
- napój izotoniczny do rozpuszczania w wodzie - stałem się gorącym zwolennikiem,
- magnez, wapno - chronią przed skurczami, zjadłem prawie całe opakowanie,
- suszone daktyle - alternatywa dla czekolad które się topią (a w zimie zamarzają),
- kabanosy - suche, słone, nie zamarzają,
- nić dentystyczna ostatecznie się nie przydała,
- o oliwkach również zapomniałem,

PS: Aha, no i zgarnąłem moje pierwsze 3 punkty do UTMB.