8 sierpnia 2011

УКРАЇНА ВІТАЄ ВАС - Ukraina Wita Was

Poniższa relacja dotyczy wyjazdu (21-26 czerwca 2011) w góry zachodniej Ukrainy . Trasa wyprawy biegła od przełęczy Użockiej poprzez szczyt Pikuj (1408 m n.p.m.), aż do jednej z największych ukraińskich połonin - Połoniny Borżawa.

Ukraina Wita Was.



Na początek nieco geografii.

Megaregion - Region Karpacki dzieli się na wiele części, jedną z nich jest prowincja Karpat Wschodnich. Patrząc na ten podział celem naszej wyprawy była ich podprowincja - Zewnętrzne Karpaty Wschodnie. ZKW dzieli się na następujące makroregiony:
- Karpaty Mołdawsko-Muteńskie,
- Subkarpaty Wschodnie,
- Beskidy Wschodnie,

Makroregion Beskidów Wschodnich dzieli się na dwa mezoregiony:
- Beskidy Lesiste (w ich skład wchodzą m.in. Bieszczady Zachodnie oraz Bieszczady Wschodnie),
- Beskidy Połonińskie (zawierające m.in. połoniny: Równa, Borżawa, Czerwona),

Mikroregion Bieszczady Wschodnie leży w całości na terytorium Ukrainy. Jego główne pasmo biegnie dawną granicą Polski przez następujące przełęcze: Użocka (wschodnia granica mikroregionu), Latoryca (przez nią biegnie główna droga Stryj-Mukaczewo), Tucholska, Beskid (tędy biegnie trasa kolejowa Stryj-Mukaczewo), Wyszkowska (zachodnia granica mikroregionu). Najwyższym szczytem tego pasma jest Pikuj leżący na końcu pięknej połoniny rozciągającej się mięzy przełęczami: Użocka i Latoryca.

Mikroregion - Połonina Borżawa to rozległy obszar trzech połączonych grzbietów górskich znajdujący się na południowy-wschód od Wołowca. Najwyższy szczyt to Stij (Stóg, Stoj, Stohy, 1677 m n.p.m.).

Mniej więcej tyle można się dowiedzieć o tej części Ukrainy siedząc przed komputerem. Żeby ją poznać, trzeba tam pojechać.

No to ruszamy.

Przygotowania.

Nasz wyczekiwany od dawna wyjazd na Ukrainę zbliżał się powoli. Wszystko niespodziewanie przyśpieszyło gdy trzeba było się spakować. Szybka wymiana "uniwersalnej kuchenki" z Decathlonu na jeszcze bardziej uniwersalną w systemie Campingaz (zdecydowanie polecamy). Zakupy całej masy suchego prowiantu, który na tym "bezludziu" miał zapewnić nam (Pauli i mi) przetrwanie. Zmasowana produkcja kanapek, upychanie wszystkich "niezbędnych" rzeczy po kątach plecaków, nasze opóźnienie sięga 30 godzin.

Trasa naszej wyprawy biegła następująco:
Dzień 1: Wyjazd z Krakowa, po drodze mijamy Przemyśl, Medykę, Mościska, Sambor, Użok Sianki i docieramy do Użoka.
Dzień 2: Przejście połoniną między przełęczami: Użocka oraz Latoryca.
Dzień 3: Zdobycie najwyższego wschodnio-bieszczadzkiego szczytu - Pikuja, zejście z połoniny, podróż marszrutką, zakupy w Wołowcu, dotarcie pod krzyż na szczycie Tomnatyk (Połonina Borżawa).
Dzień 4: Połonina Borżawa.
Dzień 5: Ciągle Borżawa, zdobycie szczytu Wełykyj Werch (1598 m n.p.m.), powrót do Wołowca.
Noc 5/6: Powrót kuszetką do Lwowa.
Dzień 6: Powrót do Polski trasą: Lwów, Szeginie, Przemyśl, Kraków.

Na dworcu kolejowym w Samborze.

21 czerwca - dzień pierwszy.

W końcu wsiadamy do porannego pociągu* na Dworcu Głównym w Krakowie, który zabiera nas prosto do Przemyśla. Na miejscu całkiem szybko udaje się nam złapać busa do granicy. Na samej granicy tradycyjny ścisk i tłok. Część osób tylko czeka pod budką ukraińskich celników generując sztuczny tłum. Co chwila podnoszą się głosy za tym by zebrać od turystów** po dolarze, ma to być opłata za generowanie bezsensownego*** ruchu. Nie chcę tutaj niczego generalizować, ale tłum na granicy zawsze jest dziki. Krótka pogawędka z panią celnik. Słowne oświadczenie o tym że nie przewozimy żadnych niedozwolonych substancji wystarcza. Ruszamy w stronę postoju marszrutek, który znajduje się około 150m za granicą po lewej stronie od głównej drogi (zaraz za budkami ukraińskich kantorów).

* Najlepszą opcją jest wzięcie nocnego autobusu/pociągu, który jest w Przemyślu tuż nad ranem.
** A dokładnie nas, tchórze bali się tylko powiedzieć to wprost.
*** Nie służącego celom zarobkowym.

Mapa połączeń kolejowych.

Aby dostać się do Użoka, który jest naszym punktem startowym wyprawy, mamy do wyboru dwie opcje. Pierwsza to wsiąść w marszrutkę do Lwowa, a tam przesiąść się w następną, która jedzie w stronę Użohrodu. Drugi wariant (szybszy) zakłada wzięcie marszrutki prosto do Sambora, gdzie można łapać kolejne marszrutki* lub elektriczki**. Z uwagi na to że nie mamy dużo czasu, granicę przekraczaliśmy około południa, wybieramy drugą opcję. Docieramy do Sambora***, obowiązkowa kontrola dokumentów przez kręcących na miejscu celników. Standardowe pytania: co tu robimy, gdzie jedziemy, gdzie przekraczaliśmy granice. Na dworcu w kasie okazuje się, że ostania marszurtka do Użoka właśnie odjechała, idziemy na dworzec kolejowy. Szczęśliwie okazuje się, że za kilkanaście minut odjedzie pociąg w stronę Użhorodu. Udaje mi się w kasie kupić bilety do Użoka. Podróżując ukraińskim pociągiem, który z uwagi na rozstaw torów jest dużo szerszy, odnosi się dziwne wrażenie. Na pytanie, kiedy dojedziemy do Użoka, konduktor informuje nas, że będziemy tam przed godziną 17.00****. Widząc z jaką prędkością porusza się nasz pociąg trudno nam jest w to uwierzyć*****. Na podobne pytanie celnik, który sprawdzał nam w pociągu dokumenty, nie potrafił nam wcale odpowiedzieć. Nie mniej jednak, przez kilka minut cierpliwie próbował nam wytłumaczyć fakt, że na Ukrainie czas w stosunku do polskiego czasu jest przesunięty o godzinę do przodu. Im dłużej jedziemy, tym bardziej nasz przedział pustoszeje. Gdy dojeżdżamy do Sianek, pociąg zatrzymuje się. Jak się okazuje jest to stacja końcowa, i wszyscy muszą wysiąść.

* Jadące już prosto do Użoka (Sambor jest na trasie Lwów-Użohrod).
** Pociąg elektryczny.
*** Uwaga. Marszrutka kluczy po Samborze zatrzymując się w kilku miejscach, ważne żeby nie wysiadać od razu tylko na dworcu autobusowym (znajduje się on zaraz obok dworca kolejowego).
**** Godziny wg. czasu polskiego.
***** Jak się później okaże konduktor miał na myśli Lużok, który wcale nie znajduje się obok naszego Użoka.

"Kawiarnia" "Beskid".

Z pomocą, na stacji, przychodzi nam jeden z pracowników kolei (konduktor?), który tłumaczy nam gdzie jesteśmy i pozwala wsiąść na chwilę do pustego pociągu, który jedzie jeszcze kawałek dalej, przy okazji podwożąc go do domu. Następnie odprowadza nas kawałek główną drogą prowadzącą do Użoka. Podjeżdżając kilka kilometrów pociągiem pozostaje nam ciągle XX do przejścia by znaleźć się w Użoku. Szczęście nam jednak dzisiaj sprzyja. Jeden z samochodów, które próbujemy złapać "na stopa" zatrzymuje się. Koniec końców, za cenę opakowania herbatników*, znajdujemy się w Użoku. Jest już późno, dlatego nie czekając ruszamy z przełęczy w kierunku południowo wschodnim na wzgórza za którymi rozciąga się nasza połonina. Na niebie od dłuższego czasu zbiera się coraz więcej chmur. Wybieramy w miarę płaskie miejsce z najlepszym widokiem na Użok i tam rozbijamy nasz namiot na noc.

* Licząc się z tym, że czasami trzeba będzie "coś załatwić" rozmieniliśmy kilkanaście złotych na dolary, które miały służyć tym transakcjom. Ostatecznie, nie wydaliśmy żadnego. Przydały się za to małe opakowania herbatników, które bardzo dobrze sprawdzały się jako forma podziękowania za różne drobne przysługi.

Użok.

22 czerwca - dzień drugi.

Poranek nad Użokiem przywitał nas bezchmurnie i ciepło. Z naszego namiotu widzimy w dolinie całą wieś, która w porannym słońcu prezentuje się zupełnie inaczej. W zachodniej części wsi znajduje się ogromny wiadukt kolejowy przecinający dolinę. Tory kolejowy schodzące serpentynami w dół przełęczy tworzą* jedną z najpiękniejszych tras kolejowych na Ukrainie. Bez pośpiechu pakujemy namiot i plecaki, opuszczając Użok kierujemy się w stronę naszej połoniny.

Śniadanie.


Most kolejowy w Użoku.


W drodze na połoninę. Karczowisko.


W drodze na połoninę. Polana w lesie.


Czerwony szlak.

Utkwiła mi w pamięci nazwa "stryjeńsko-sańska wierchowina (połonina)", niestety nie potrafię zweryfikować tej nazwy, a wyszukiwarka Google milczy w tej kwestii. W drodze zabieramy jeszcze wodę do pustej butelki z pobliskiego strumienia**. Jest to nasz żelazny zapas. Nie był to mój pierwszy wyjazd w tą część Karpat. Poprzednim razem, część trasy pokonywaliśmy na przełaj, przez gęstwinę leśną, aż w końcu dotarliśmy do ścieżki (droga zrywkowa) prowadzącej na szczyt. Owa ścieżka prowadziła oczywiście z Użoka, nie wiedzieliśmy wtedy o jej istnieniu. Szybko znajdujemy jedną z dróg która wznosząc się i wchodząc w las tworzy głębokie, wyrobione w ziemi koryto. Podążamy nią do góry mijając spory wykarczowany obszar. Kawałek za nim ścieżka prowadzi nas lekko w dół, do równie sporej polany ukrytej w dolinie między porośniętymi lasem wzgórzami. Na drugiej stronie polany, ponad nią widzimy grzbiet, który wznosi się bardzo w prawo do góry i prowadzi prosto na naszą połoninę. Dalej podążamy naszą ścieżką i w końcu docieramy do skrzyżowania naszej drogi z drogą-szlakiem biegnącą po grzbiecie. Tutaj należy skręcić w prawo***, a zaznaczony szlak poprowadzi nas prosto na borówkową połoninę****.


Sarenka.


Szlak 14.


Widok na Polskę z połoniny.


Ruszamy.

Już na samym początku połoniny spotykamy parę Ukraińców. Jak mówią idą już trzeci dzień (startując z połoniny Kruk), ale tą trasę można zrobić w dwa dni, "można też w cztery", mówią po chwili zastanowienia. Pytamy ich dalszą drogę i najlepsze zejście z Pikuja. Dostajemy fragment wydrukowanej mapy*****, która jest im już niepotrzebna*, Ukraińcy dostają herbatniki.
Pogodę mapy idealną. Wieczorem jesteśmy już prawie na drugim końcu połoniny, rozbijamy namiot w krzakach i pałaszujemy wojskową zupę pomidorową z puszki.

* Podobno. Jak już pisałem nie dostąpiliśmy zaszczytu dojechania pociągiem do Użoka.
** Przypominał on raczej wodopój dla była. Ale nic to, strumień to strumień.
**** Ciekaw jestem gdzie skręcając w lewo poszlibyśmy szlakiem. Szedł ktoś tędy?
**** W tym czasie jeszcze nie ma borówek ale jeśli przyjedzie się tam w lipcu można ich znaleźć co nie miara.
***** Mapy są tu i tu.

Na horyzoncie Pikuj.



Zielono.


Nieskończoność.


Pogoda dopisywała.

Jeszcze krótka dygresja na temat mapy. Tylko raz spotkałem się z mapą tej okolicy. Dwa lata temu gdy byłem w Użoku i pytałem mieszkańca o drogę na szczyt ten przyniósł dość niezwykłą mapę okolicy, mianowicie polską.

Żywego ducha nie ma.


Poza nami, oczywiście.


Do celu coraz bliżej.


Jest Moc.


Szczyt po lewej stronie to tzw. "cycek".

Dygresja druga: to, to, to.

Krzyż, bynajmniej nie brzozowy.


Offwego!


Czasami nawet lecimy.


Po prawej połonina.


Hrrrr!

23 czerwca - dzień trzeci.

Po powidłowo-makaronowym śniadaniu na Pikuj. Dzisiaj powietrze już nie jest tak przejrzyste, na horyzoncie widać wyraźne zamglenie. Tuż pod szczytem spotykamy turystów z PTTK Rzeszów (jeszcze przyjdzie nam się spotkać na Borżawie), oraz motocyklistów biorących udział w jakimś rajdzie po Karpatach (i z nimi również się spotkamy). Szczyt, oblegany przez kilkanaście hałasujących osób jedzących kanapki, rozmawiających przez telefon i robiących zdjęcia traci swój urok dnia poprzedniego, gdy tylko widzieliśmy go na horyzoncie. Schodząc w dół w kierunku wschodnim docieramy do źródła potoku*. Napełniamy butelki z wodą i dokonujemy uroczystej ablucji. Pora ubrać czyste skarpetki, koszulki i buty. Czując się czyściej pewnie wkraczamy do miejscowości u podnóża szczytu. Znajdują się w niej dwa sklepy (co prawda jeden zamknięty). W drugim udało nam się kupić ostatni bochenek chleb, a także kiełbasę, ser, który na Ukrainie jest bardzo dobry, oraz na osłodę cukierki czekoladowe. Stamtąd ruszamy prosto na przystanek, który znajduje się tuż przy głównej drodze przy wylocie drogi z naszej miejscowości. Nasz następny cel: miasteczko Wołowiec. Miła Pani na przystanku informuje nas że sama tam się udaje i po drodze czeka nas jedna przesiadka w Bramie Górnej. Na przystanku spotykamy również studentów etnografii ("ludoznastwa" jak to nam "po polsku" tłumaczą). Oboje studiują na uniwersytecie we Lwowie, a w tej okolicy mają badania terenowe. Jak się okazuje, mają wielu znajomych z ukrainoznastwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Dojechaliśmy do Bramy Górnej, pierwsza przejeżdżająca marszrutka w ogóle się nie zatrzymuje. Ta, na którą czekamy, spóźniona przyjeżdża później. Droga do Wołowca prowadzi pięknymi serpentynami, z których widać nie tylko malutkie miasteczko ale i potężną, górującą nad nim połoninę Borżawa (jest naprawdę ogromna z tej perspektywy). Faktem jest, że pierwsze podejście na połoninę nigdy nie jest łatwe, i łatwo pomylić drogę. Co prawda nie znam nawet drogi, ale pewne jest że ona istnieje. To już spora wiedza. Patrząc z tej perspektywy na miasteczko staram się zapamiętać jego plan i szukam dogodnych miejsc startowych na obrzeżach Wołowca. Bardzo wyraźnie zaznaczona jest droga biegnąca ostro w górę do granicy lasu. Widać, że prowadzony jest tam wyrąb. Wysoko ponad tą granicą wznosi się łysy szczyt z umieszczonym na nim krzyżem prawosławnym. To jest nasz cel na dzisiaj. Zanim jednak ruszymy w tamtą stronę trzeba się przygotować. Trzeba zrobić zakupy.

* Nie jest trudno go nie zauważyć/usłyszeć ścieżka biegnąca w dół przechodzi przez niego.

PTTK z Rzeszowa.


Fani dwóch i czterech kółek.

W miasteczku udaje nam się znaleźć piekarnię ze świeżym chlebem, którego zapas trzech bochenków powinien wystarczyć nam na trasę. Kupujemy również opakowanie kiełbasy na ognisko (jak się później okazało była to utajona parówka) oraz rozsławione na całym świecie ukraińskie przyprawy (czyli musztarda i keczup w tubce)*. Aha i jeszcze "hrebionok" jabłkowy. Rezygnujemy z zaoferowanej prywatnej taksówki. Deszcz się wzmaga, więc będziemy wreszcie mogli przetestować niedawno nasz kompleksowy system przeciwdeszczowy złożony z grubego worka na śmieci z wyciętymi otworami na ręce i głowę. Gdy docieramy do karczowiska deszcz zanika całkowicie. Podobnie słońce chowa się za wzgórzami. Musieliśmy pomylić drogi, ponieważ ścieżka prowadząca nas w las po chwili się urywa. I na pewno nie jesteśmy na szlaku turystycznym, który wskazał nam jeden z mieszkańców. Dookoła zapada już zmrok a zbocza ponad nami wydają się być bardzo strome. Tradycyjnie więc już zaczynamy iść na przełaj, czyli prosto go góry przedzierając się przez gęstą gęstwinę, od czasu do czasu klucząc w labiryncie zwalonych drzew. Ciężkie plecaki nie ułatwiają wcale marszu. Po długiej wędrówce w górę w pewnym momencie słyszymy jakby świerszcze. Sądzimy że jesteśmy blisko szczytu. Niestety jest to tylko polana na niewielkim wypłaszczeniu grzbietu naszego wzniesienia. Na nasze szczęście trafiamy na na ścieżkę biegnącą grzbietem prosto do góry. Podążanie nią w porównaniu do przedzierania się przez "chaszcze" wydaje się spacerem po parku. Po kilku godzinach po pokonaniu niezliczonej ilości zakrętów i wspięciu się setki metrów w górę udaje nam się dotrzeć pod szczyt.

* Jeśli nie wiecie jak jest musztarda po ukraińsku, wystarczy powiedzieć gorczyca i wszyscy zrozumieją.

My i Pikuj.


W drodze do Wołowca. Oba znaki pokazują inną odległość do Lwowa.

Tutaj kolejny zonk. Dookoła bardzo stromo, nie ma ani jednego miejsca gdzie można by było rozbić namiot i wreszcie odpocząć. Trudno, brniemy dalej pod górę. Co prawda udaje nam się znaleźć jedno wypłaszczenie, ale stoi ono obok bardzo niebezpiecznej skały która schodzi prosto w dół (w nocy trudno jest określić jak bardzo w dół). Szukamy dalej, aż w końcu docieramy do samego krzyża na mniejszym szczycie połoniny*. Gwiaździste niebo wygląda niesamowicie, powietrze jest przejrzyste, wieje lekki wiatr. Zmęczeni jednak podejściem szybko rozbijamy namiot w zagłębieniu ścieżki tuż pomiędzy szczytem z krzyżem a następnym, trochę wyższym wzniesieniem. Ustawiam budzik na trzecią w nocy z nadzieją zobaczenia wschodu słońca z tego wyjątkowego punktu widokowego.

* Po drodze trzeba uważać na żaby przechadzające się ścieżką tam i z powrotem.

Wołowiec. Miasto pilarzy, ich kobiet, baranów i astronautów.


Zakupy w Wołowcu.



Pionierski system przeciwdeszczowy.

O trzeciej w nocy dzwoni mój budzik ale widząc, że jest jeszcze ciemno w namiocie, kładę się spać. Niedługo po tym słyszymy ciche grzmoty, które szybko zaczynają narastać. Po chwili oboje uświadamiamy sobie że nadchodzi burza. Będąc w nie najlepszym położeniu bez chwili zastanowienia ubieramy buty i kurtki zostawiając pozostałe rzeczy w namiocie. Gdy chcemy już wyjść i zejść niżej, nagle w nasz namiot, uderza podmuch huraganowego wiatru, a dookoła rozpoczyna się ogromna regularna ulewa. W tym samym momencie tuż nad nami słyszymy potężne grzmoty. Namiot* kładzie się prawie płasko, stelaż wygina się we wszystkich kierunkach. Choć jest porządnie przytwierdzony do podłoża i z boku osłania nas niewielki pagórek, zaczynam się zastanawiać czy wytrzyma. Ciężkie plecaki i rzeczy rzucamy we wszystkie kąty namiotu by go ustabilizowały, odrzucamy również od siebie nasze alumaty. Sami przytuleni do siebie czekamy na cud. Staram się zachować spokój próbując skupić się na tym co mogę w tej chwili jeszcze zrobić by choć minimalnie poprawić naszą beznadziejną sytuację. Burza szaleje. Ten cały dźwiękowo-świetlny spektakl trwa może około 40 minut. Burza przechodzi "górą" cudem omijając nasz namiot, a także pobliski metalowy krzyż**. Teraz sądzę, że choć było wiele wyładowań to głównie w chmurach. A sama burza była po prostu przechodzącym frontem, który nieoczekiwanie dotarł w to miejsce o tak fatalnej porze. Pogodę znaliśmy tylko na najbliższe dni, niestety nie ma wiarygodnych prognoz na dłuższy okres czasu***.

* Hannah.
** Z pewnością słyszelibyśmy uderzenie w niego.
*** Poza prognozą w rodzaju "w zimie spadnie śnieg".

Dzień następny.


Borżawa w chmurze. Widok z namiotu.


Na horyzoncie nasz Pikuj.


Detale Borżawy. Ruiny. Tam przyjdzie nam jeszcze nocować.


Detale Borżawy. Stacja nadawcza.


Prawdziwy, jedyny, oryginalny, łódzki, czeburek!

Wiktoria.

24 czerwca - dzień czwarty.

Prawdziwie odpocząć mogliśmy dopiero nad ranem, gdy zrobiło się już jasno. Choć cały czas byliśmy w "mleku", a deszcz nieprzerwanie padał czuliśmy się bezpiecznie. Tuż nad ranem ponownie odwiedziła nas grupa turystów z PTTK Rzeszów, którzy wcześnie rano wyruszyli z hotelu "Victoria"* w Wołowcu. Rozsiedli się dookoła naszego namiotu również jak my czekając na zmianę pogody. Przewodnik wycieczki widząc, że wcale nie zanosi się na poprawę zarządził odwrót. Na pożegnanie po wypiciu symbolicznego kieliszka krupniku, zostawili nam "prawdziwego" łódzkiego czebureka. Dziękujemy Bardzo, był pyszny! Przejaśniać zaczęło się dopiero około godziny 14.00.

Krzyż na jednym ze szczytów.


Namiot widziany z krzyża.


Gotowość bojowa.


Wołowiec.




Po spożyciu jeszcze pyszniejszego rosołu** ruszyliśmy w stronę stacji przekaźnikowej, widocznej na jednym ze wzgórz połoniny. Przed wyjazdem szukałem informacji o możliwych źródłach wody na połoninie i choć sama połonina jest rozleglejsza to źródła wydają się być bliżej grani niż na połoninie w masywie Pikuja. Trzeba zwrócić też uwagę na to, że nie wypływa ona z głębi góry lecz płynie tuż pod powierzchnią przez co należy ją wcześniej gotować.





Panorama Borżawy.

W czasie wędrówki połoniną w stronę stacji przekaźnikowej pogoda zaczęła znowu się psuć i mając za sobą doświadczenia poprzedniej nocy znaleźliśmy wcześniej miejsce na nocleg. Postanowiliśmy podejście do stacji odłożyć na dzień następny, a samo wzniesienie przetrawersowaliśmy docierając do niżej położonych ruin budynku. Po drodze minęliśmy kilka całkiem obfitych strumyków spływających z góry i przecinających ścieżkę, więc moja wcześniejsza wycieczka w dół po wodę nie była potrzebna. Wokół ruin znajduje się wiele pozostałości po wcześniejszych zabudowaniach. W środku jednego z fundamentów rozbiliśmy nasz namiot. Sądząc po ilościach śmieci i śladach po ogniskach jest to raczej często odwiedzane miejsce na połoninie.

Detale Borżawy. Szczyt.


Detale Borżawy. Nasi motocykliści.


Ruiny na połoninie.


Głębokie doliny potoków.


Po lewej stronie Wielki Wierch. Po prawej Stij.


Szlak numer 15.


Ta droga odzwierciedla stan umysłu tych co ją wydeptywali.

Tuż niedaleko naszego namiotu, na granicy lasu znajduje się drewniany domek z przedsionkiem i jednym małym pomieszczeniem w środku. Obecnie nie nadaje się do zamieszkania, ale sądzę że z odrobiną chęci, niewielkim kosztem można by było go wyremontować przez co mógłby służyć wszystkim turystom. Wracając z rekonesansu z zapasem drewna na jutrzejsze ognisko poszliśmy spać. Deszcz nas dzisiaj nie zaskoczył.

* Wiele osób na forach poleca ten hotel, znajduje on się przy dworcu kolejowym, tuż przy głównej drodze.
** Przepis: woda + kostka rosołowa + makaron + suszone warzywa + kocia łapka (bardzo ważne).

Trawers do ruin.


Jeden z napotkanych potoków.


Ruiny.


Ruiny. Linia energetyczna prowadzi do Wołowca, podobnie jak droga obok.


Fundamenty obok ruin. Nasze miejsce noclegowe.


W drodze.


Domek w lesie.

25 czerwca - dzień piąty.

Deszczowa pogoda przeciągnęła się do dnia następnego. Całkiem szybko jednak opady ustały i mogliśmy rozpalić ognisko. Kiełbaski na ognisko, które kupiliśmy w Wołowcu dzielnie nieśliśmy całą drogę okazały się grubymi parówkami. Nic to. Mając pod ręką najlepszą musztardę na Ukrainie oraz orzeźwiające półtoralitrowe piwo nie mieliśmy na co narzekać. Nieco później, gdy zaczęliśmy już się pakować odwiedzili nas Czesi szukający w pobliżu wody. Nie mogąc się porozumieć po ukraińsku, a tym bardziej po polsku i czesku w końcu udało nam się dogadać po "anielsku". Napełniwszy butelki ruszyli na szczyt, a my niedługo po nich.

Stacja nadawcza.


Droga na Wielki Wierch.


Chmury niepokoją.


Spektakl światła.

Pisząc szczyt w odniesieniu do miejsca gdzie jest umieszczona stacja nadawcza troszkę przesadzam, jest to raczej skraj grani, która dalej prowadzi na Wielki Wierch* górujący nad stacją. Droga do niego nie jest długa, ze stacji zajęło nam to nieco ponad półtorej godziny. Im bardziej zbliżamy się do szczytu tym mocniej na horyzoncie zaznaczają się chmury deszczowe. Wydają się one otaczać nas ze wszystkich stron, widać nawet spadające z nich strugi deszczu. Na szczęście wiatr jest pomyślny i omijają one nasz szczyt. Szczyt obok nie ma takiego szczęścia. Jedna z takich chmur zahaczyła niego i pogrążyła go w całkowitej ciemności. Tuż pod szczytem doganiają nas znani nam już spod Pikuja fani crossów i quadów. Może taki rodzaj turystyki nie jest zbyt chwalebny ale muszę przyznać, że zrobił na mnie nie małe wrażenie. Na samym szczycie jest przeraźliwie zimno, dokucza zwłaszcza silny wiatr z deszczem. Przyglądamy się długiej południowo-wschodniej odnodze** połoniny szczęśliwi, że udało nam się zdobyć ten szczyt (do decyzji o zawróceniu nie było daleko).

Po naszej prawej, ramię połoniny prowadzące na najwyższy szczyt.


Nie tylko my chcemy zdążyć przed załamaniem pogody.


Głęgoka dolina pod szczytem.


I detal tuż na granicy lasu.


Po chwili szczyt obok zniknął w chmurze.

Pamiątkowe zdjęcie i szybko wracamy naszą ścieżką w stronę Wołowca. Po 30 minutach marszu nasz szczyt jest już w mleku i mlekiem zaczyna pokrywać się cały grzbiet. Gdy docieramy do stacji nadawczej łapie nas chmura. Wokół samej stacji znajduje się też kilka umocnionych bunkrów (tak przynajmniej wyglądają) w jednym z nich urządzamy sobie przerwę na ciepły posiłek. Otwieramy puszkę niespodziankę***, która okazała się pysznymi klopsami w sosie pomidorowym. Kto jak kto, ale wojsko to umie robić dobre konserwy. Rozmawiamy chwilę z lokalnym pasterzem owiec, częstujemy go kawą. Chmura nie chce ustąpić, czasu nie mamy też zbyt wiele więc pakujemy nasze manatki schodzimy drogą w dół do Wołowca. Liczymy na to, że uda nam się złapać jakiś nocny pociąg do Lwowa.

Jadą. Już ich słychać.


Kontemplacaja.


Radość!


Odnoga Borżawy za Wielkim Wierchem. Prowadzi ona w stronę połoniny Kruk.

Mijamy nasze miejsce biwakowe. Od niego w dół prowadzi w linii prostej do Wołowca rząd słupów elektrycznych, my wybieramy "prostszą" wijącą się drogę. Choć na początku idzie się nią całkiem nieźle. Nawet deszcz, który zaczął padać nie był taki straszny. Im jednak bliżej do Wołowca tym droga staje się coraz bardziej wymagająca i gdy w górnej części trasy było w miarę sucho (nawet pomimo opadów) to na dole przychodzi nam pokonywać głębokie koleiny z wodą, szukać przejścia po całych stosach pni ściętych drzew, sprawdzając co jakiś czas patykiem grząskość gruntu przed nami. Pokonanie niektórych odcinków wymaga sporego planowania, czuję się jak w jakiejś grze zręcznościowej. Tuż po zachodzie szczęśliwie udaje nam się dotrzeć do stacji kolejowej i wykupić dwa bilety**** na przejazd kuszetką do Lwowa.

* Nie jest to najwyższy szczyt Borżawy, stanowi punkt łączącym różne jej odnogi.
** Prowadzi ona do połoniny Kruk.
*** Puszka niespodzianka była wojskową puszką z zerwaną etykietą.
**** Przed zakupem biletu upewnijcie się że nie dostaniecie miejsca obok trzaskających drzwi, pachnącej kiblo-palarni na końcu wagonu.


I nasz szczyt w końcu zniknął.


Bunkrujemy się. Trzeba to przeczekać.


Partyzantka.


Takie tam. Na Ukrainie.

26 czerwca - dzień szósty.

Drugą część nocy spędziliśmy na dworcu we Lwowie. Stamtąd ruszyliśmy marszrutką prościutko do Szegini, dalej przez przejście graniczne (na samej granicy pusto jak makiem zasiał) do Przemyśla, tam w zapchany pociąg i znaleźliśmy się z powrotem w Krakowie.


Ceny:
- przejazd Kraków-Przemyśl (klasa II, TLK) - około 36 zł,
- bus Przemyśl-Medyka (granica) - 3zł,
- marszrutka Szeginie-Sambor - 15 UAH,
- pociąg (osobowy) Sambor-Sianki - 7 UAH,
- marszrutki między połoninami, 2 UAH + 3 UAH,
- pociąg (kuszetka) Wołowiec-Lwów - 24 UAH,
- marszrutka Lwów-Szeginie - 18 UAH,
- ceny żywności na Ukrainie to maksymalnie 3/4 cen polskich,

Ciekawostki:
- dworzec PKS w Przemyślu znajduje się blisko dworca PKP,
- z dworca PKS w Przemyślu odjeżdżają busy do granicy,
- szeroka taśma klejąca przydaje się bardzo,
- grube worki na śmieci również (kurtka przeciwdeszczowa),
- kawa i zaparzacz do kawy to bardzo dobry pomysł,
- warto zabrać również suchą rozpałkę do ognia,
- lepiej wziąć za dużo wody niż za mało,
- zegarki na Ukrainie chodzą godzinę do tyłu,
- herbatniki lub inne (ważne żeby pochodziły z Polski) drobne upominki są lepsze niż kasa jeśli chcecie komuś podziękować,

Nowe słówka
rozwielka - rozstaj dróg,
palatka - namiot,
zastawka - przystanek autobusowy,