29 maja 2013

2 + 2 != 4 czyli o nowej matematyce Kieratu

Moja relacja z "X Międzynarodowego Ekstremalnego Maratonu Pieszego - Kierat", który wystartował z Limanowskiego Rynku 24 maja 2013 roku.
 

 

Przygotowania do startu.

Tak więc stało się. Dwa lata po moim debiucie w Kieracie, na dwie godziny przed startem wysiadam z busa w Limanowej, nieoficjalnej stolicy Beskidu Wyspowego. Po rejestracji w biurze zawodów odbieram mapę oraz kartę startową i razem z pozostałymi zawodnikami udaję się do pobliskiej szkoły - miejsca naszego przygotowania do startu.


Na dużej sali gimnastycznej jest już tłoczno, a w powietrzu unosi się znajomy zapach maści rozgrzewających. By zdobyć trochę czasu na odpoczynek w pośpiechu przygotowuję zestaw startowy. Zajadając przygotowane przez Paulę pyszne spaghetti (jeszcze ciepłe!) zaczynam analizować otrzymaną mapę, na której zaznaczono piętnaście punktów kontrolnych, do których muszę dotrzeć w ciągu 30 godzin trwania zawodów. Kolejność punktów jest ważna, lecz wybór drogi pomiędzy nimi nie jest narzucony, nie jest też taki oczywisty. Tutaj przy wyborze właściwej drogi pod uwagę muszę wziąć wiele czynników, jak chociażby:
- suma przewyższeń, które musimy pokonać (często dłuższy wariant, omijający szczyty pozwala oszczędzić energię);
- rodzaj terenu (łąka przez którą nie prowadzi żadna droga może być terenem podmokłym, zaoranym polem, lub po prostu pokryta rosą przenikającą przez każdy but);
- dokładność mapy (przy skali 1:50 000 dokładność przebiegu dróg leśnych i ich kompletność pozostawia wiele do życzenia, nie wspominając już o aktualności).


Czas mija szybko. Po dosłownie chwili, razem z innymi amatorami mokrych butów, stoję na limanowskim rynku – miejscu startu imprezy (nie mylić z imprezą). Dobry humor udziela się wszystkim, każdy na swój sposób próbuje bagatelizować sprawę, pozwalając sobie co najwyżej na myśli w stylu „trasa na pewno będzie ciężka”. Jednak jest to tylko samooszukiwanie się, tak naprawdę każdy wie, że będzie: „bardzo ciężka” lub jeszcze gorsza. Tutaj chyba już za bardzo przesadzam. Przed startem zostaję poproszony przez grupę młodych zawodników o zrobienie im pamiątkowego zdjęcia przed startem. Są to dla nich pierwsze zawody tego typu. Oni na pewno tak nie myślą. Tak samo jak ja gdy po raz pierwszy brałem udział w Nocnej Masakrze...

Cel jaki postawiłem sobie przed startem, to nie dopuścić do nawrotu kontuzji, która ostatnio, skutecznie wyeliminowała mnie z aktywności biegowej na 6 miesięcy. Poprawa rekordu sprzed dwóch lat (23 godziny 28 minut) byłaby najlepszą nagrodą za czas poświęcony na przygotowania. Co do przygotowania technicznego to mogę przyznać, że z zawodów na zawody jest coraz lepiej. Znajomość tego jak reaguje nasz organizm przy skrajnym wyczerpaniu i braku snu jest czymś czego nie możemy się dowiedzieć z książek, czy relacji innych osób. Jest to bardzo indywidualna sprawa. Jednak trzy rzeczy są tutaj niezbędne: woda, prowiant, odpowiedni ubiór i kompas. Cztery rzeczy, które są niezbędne: woda, prowiant, odpowiedni ubiór, kompas oraz (najważniejsze) bliskość osoby, z którą możesz podzielić się całym tym trudem. Pięć rzeczy...

Są też inne aspekty, na które trzeba zwrócić uwagę, które może wydają się aż nazbyt oczywiste (lecz takie nie są!). Przychodzą one do nas z tak zwanym doświadczeniem. Najlepiej uczyć się na błędach, więc żeby oszczędzić czytelnikom kilku moich, pozwolę sobie przytoczyć te ulubione (czytaj: najgłupsze):
- używanie „wytrzymałej, niezniszczalnej, metalowej, wojskowej busoli” kupionej na allegro zamiast kompasu - czas obrotu wskazówki mogłem mierzyć w minutach;
- brak jakichkolwiek pieniędzy – startując w biegach ulicznych czy nawet maratonach nie bierzemy pod uwagę tego że, będziemy potrzebowali zrobić w trakcie jakieś zakupy, idąc na długie trasy wydawało mi się że też ich nie potrzebuje skoro cały prowiant oraz wodę mam ze sobą, ostatecznie jedno i drugie skończyło mi się w dwóch trzecich trasy, siły miałem tak mało że musiałem posiłkować się drzemką w przydrożnym rowie aby się zregenerować,
- tematu zgubienia mapy, którą zawsze podczas marszu trzymam w ręku, nie będę rozwijał ...

Kończąc tę dygresję, do plecaka tym razem zabrałem:
- 1,5 litra wody (wysokozmineralizowanej) w systemie camelbak (po pewnym czasie izotonik przestaje „wchodzić”), na tych zawodach wodę można będzie uzupełnić na 18, 42 i 67 kilometrze trasy,
- 4 bułki pełnoziarniste (masło, ser żółty, koncentrat pomidorowy dla smaku),
- 2x50g czekolady z dmuchanym ryżem z biedronki - następnym razem wezmę więcej;
- 200g orzechów laskowych + 100g pestek z dyni (mieszanka do przegryzania w trakcie marszu) – zdecydowanie za dużo, pod koniec marszu organizm ich po prostu nie trawił,
- mała garść ziaren kawy do przegryzania,
- apteczka: plastry, opatrunek, folia NRC, Sudokrem, dwie tabletki wapna, kilka tabletek magnezu, opaska uciskowa na staw kolanowy, papier toaletowy,
- inne: kompas, nóż, komórka, dokumenty, pieniądze,
- ubiór: dwie chustki typu buff, lekka kurtka przeciwdeszczowa, dwie koszulki termoaktywne (długi i krótki rękaw), legginsy biegowe, adidasy, dwie pary skarpetek z coolmaxa, 3 pary wkładek do butów (w tym jedna coolmaxem, jedna wkładka z filcu zakładana pod spód mająca za zadanie wchłaniać wilgoć i amortyzować).


 

W trasie.


Pierwsze kilometry prowadzą głównie drogami więc tempo jest bardzo duże, sznur zawodników (w tym roku wystartowało około 600 osób) rozciągnął się aż po horyzont. Drugi PK (punkt kontrolny), umieszczony pod szczytem Łopienia Środkowego, również nie jest trudnym punktem trasy. Jednak przewyższenie, jakie trzeba pokonać aby do niego dotrzeć, jest spore i wynosi 580 metrów. Od samego podejścia pod masyw dużo trudniejszym zadaniem jest zejście, wijącymi się drogami, w prawidłowym kierunku. Pamiętam jak dwa lata temu zgubiłem się tutaj (tracąc przy okazji wiele dziesiątek minut) próbując odnaleźć punkt kontrolny. Szczęśliwie udaje mi się dotrzeć do 3 PK, umieszczonego w okolicach stadionu piłkarskiego w miejscowości Dobra, gdzie mogę uzupełnić wodę. Chcąc dotrzeć do następnego punktu, czyli na szczyt Ćwilinia, decyduję się na pewniejszą lecz mniej optymalną trasę. Mianowicie; od 3 PK idę na południe w stronę Jurkowa, a następnie niebieskim szlakiem prosto na szczyt. Po drodze mijam osoby które zeszły z Łopienia za bardzo na południowy-zachód i muszą teraz dokładać drogi cofając się do 3 PK. Na łysy szczyt Ćwilinia docieram późno w nocy, temperatura jest bardzo niska, a dookoła skrapla się gęsta mgła. Szybko więc perforuję kartę startową i zaczynam schodzić w dół. W trasie spotykam znajomych, z którymi za chwilę przyjdzie mi się rozdzielić, by pod koniec trasy wspólnie dzielić trud wędrówki.

Dotarcie do Mszany Dolnej nie sprawia problemów. Po chwili odpoczynku wraz z innymi śmiałkami przechodzimy po stopniu wodnym przebiegającym przez rwącą Mszankę. Woda choć lodowata pozwala rozluźnić zmęczone mięśnie i wbrew pozorom rozgrzać stopy. Chcąc dotrzeć do 6 PK, zlokalizowanego za szczytem Adamczykowej, wybieram wariant asfaltowy w stronę Podobina, by następnie podejść pod szczyt jedną z wielu dróg prowadzących od wioski. Niestety, drogi zaznaczone na mapie w rzeczywistości szybko się kończą, a łąki prowadzące do szlaku (biegnącego przez szczyt) zamieniają się w zarośla pokryte dziką różą oraz berberysem, skutecznie broniąc dostępu do niego. Nie pozostaje mi nic innego jak iść do punktu wzdłuż zbocza, przeciskając się raz po raz przez kłujące krzewy, wiedząc jednocześnie, że kawałek wyżej biegnie wygodna droga. Do szóstki umieszczonej na 36 kilometrze docieram całkowicie przemoczony. Spotykam ponownie znajomych, którzy wybrali wariant prowadzący wzdłuż czarnego szlaku. Następny z punktów, siódemka to ostatnie przygotowanie przed zdobyciem Lubonia Wielkiego. Moja jak i innych uwaga skupia się teraz głównie na suszeniu skarpetek na improwizowanym grillu. W tym samym czasie, nad grillem są podgrzewane bułki zawodników. Nie ma tutaj żadnej sprzeczności, suche skarpetki są tak samo ważne jak ciepły posiłek. Przez moją nieuwagę wypalam dziurę w skarpetce. Szybko ją reperuję odwracając skarpetkę (przekładając dziurę ze spodu na wierzch). Kilka kilometrów dalej podchodząc pod Łopień (czerwonym szlakiem z północy) zdałem sobie sprawę, że przejęty suchymi, ciepłymi skarpetkami całkowicie zapomniałem uzupełnić wodę na poprzednim punkcie. Na szczycie nie zatrzymujemy się długo, i po nocnym przejściu Perci Borkowskiego (i dotarciu nogi podczas upadku na kamienie), o świcie docieramy do punktu dziewiątego, położonego tuż przy drodze krajowej Mszana Dolna - Rabka Zdrój.

 
Na półmetku uzupełniam również wodę z zapasów przeznaczonych dla sędziów (Dziękuję!). Z uwagi na bliskość trasy prowadzącej prosto do Limanowej, wielu uczestników zawodów rezygnuje w tym miejscu. Następny z punktów - dziesiątka - położona jest tuż na północnym skraju Gorczańskiego Parku Narodowego Droga do niej nie jest wymagająca. Zupełnie innych charakter ma trasa pomiędzy punktem 10 a 11. Wszyscy, już w momencie pierwszego spojrzenia na mapę zauważyli ten problem, mianowicie brak bezpośrednich dróg biegnących w kierunku zachód – wschód. Jednak dzięki umiejętności odczytywania śladów na mokrej trawie pozostawionych przez zawodników przed nami dość szybko udaje nam się odnaleźć właściwą drogę. Szybko mijamy jedenasty punkt kontrolny (78 km) znajdujący się w miejscowości Lubomierz i kierujemy się w stronę pola biwakowego pod zachodnim stokiem masywu Wielkiego Wierchu. Po drodze pokonujemy, położoną dość wysoko, przełęcz Przysłopek.

W tym momencie dociera do mnie pierwszy kryzys. Przez jakiś czas człowiek staje się apatyczny, nie ma ochoty rozmawiać, a nawet spoglądać na mapę. Polega wtedy na nawigacji innej osoby z grupy. Jest to zawsze bardzo trudny moment, który trzeba wytrzymać i nie dać się zwieść myślą o rezygnacji, czy nawet zwolnieniu tempa! Odłączać się można tylko do przodu! Kryzys po jakimś czasie mija i można przejąć nawigację, tak aby odciążyć innych (wbrew pozorom jest to duży wysiłek). Między 12, poprzez 13 i 14 punktem przychodzą jak fale kolejne kryzysy poprzedzone okresami w miarę dobrego samopoczucia. Apetyt jest już prawie zerowy. Silę się żeby zjeść bułkę. Wiem, że bez dostarczania energii nie utrzymam tempa marszu. Ciało jest bardzo zmęczone i wychładza się bardzo szybko. Dziękuję Paulo za wszystkie Twoje ciepłe słowa! W zasadzie tylko podejścia pozwalają odpocząć zmęczonym stopom, które opuchnięte, bolą podczas schodzenia w dół (taki paradoks). Po przekroczeniu ostatniego, piętnastego punktu kontrolnego na 92 kilometrze w dziwnym sposobem odzyskuję siły, co pozwala mi i koledze odłączyć się od grupy aby spróbować złamać 22 godziny. Niestety po półgodzinnym, forsownym marszu, zwalniamy, nie mogąc dalej utrzymać tak szybkiego tempa. Do mety ostatecznie docieramy całą grupą z czasem 22 godziny 15 minut.

Podziękowania.


W tym miejscu chciałbym szczerze podziękować organizatorom - profesjonalnego przygotowania niezwykle trudnej i wymagającej trasy, która po jakimś czasie, w momencie refleksji da dużo satysfakcji. Wszystkim wolontariuszom i sędziom na punktach kontrolnych za dobry humor i ciężką pracę jaką włożyli w to, aby zawody dla wszystkich bez względu na wynik zakończyły się bezpiecznie. Jackowi, Rafałowi i Sławkowi. Ich towarzystwo nie pozwalało mi się z nimi rozstać w momentach zwątpienia we własne możliwości. Damianowi za doping - jeszcze na pewno uda się nam połączyć siły i wystartować razem. Trzymam kciuki za jego start w Rzeźniku!. Ale przede wszystkim największe podziękowania należą się Pauli, która dzieli ze mną trud każdej wędrówki biorąc na siebie część tego wysiłku pozostawiając mi więcej siły.

   

Zakończenie. 

 

Wracając do tytułu relacji. Miała być puenta, więc będzie puenta. Otóż 100 km to nie jest 5x20 km, ani nawet 90 km + 10 km. Taka nowa nauka.